Przypomnienie
Oto jaka opowieść płynie z mojego brzucha…:)
JEST TO BARDZIEJ IMPRESJA BEZ ŻADENEJ PRESJI
POPRAWNOŚCI. DOPUŚCIŁAM WODZE WYOBRAŹNI...A RZEKA ZACZĘŁA PŁYNĄĆ
RZECZ JEST W INTENCJI PRZYPOMNIENIA, CZUJĘ
BOWIEM MĄDROŚĆ RODZENIA MAMY ZAPISANĄ W NASZYCH CIAŁACH, A PORÓD JĄ TYLKO
AKTYWUJE…NIE MOŻNA SIĘ JEJ NAUCZYĆ . NIE MOŻNA JĄ POSIĄŚĆ. JĄ SIĘ PO PROSTU MA.
MAMY JĄ W SOBIE WSZYSCY, MOŻE BARDZIEJ LUB MNIEJ UŚWIADOMIONĄ… NAPRAWDĘ JEST
ZAWARTA W NASZYCH KOMÓRKACH.
OTO TEKST KTÓRY NAPISAŁAM KILKA DNI PO URODZENIU EMILKI.
PRZYPOMNIENIE
JA PRZYPOMNIEĆ SOBIE STARĄ WIEDZĘ ZAWARTĄ W
MOICH KOŚCIACH, ŚCIĘGNACH, MIĘŚNIACH, UDACH, MIEDNICY? JAK WEJŚĆ W ODWIECZNY
TANIEC NARODZIN? OTWÓRZ SIĘ, ZANURZ SIĘ W SKURCZACH, WSŁUCHAJ SIĘ W GŁOS
MACICY. WITAJ RODZĄCY SIĘ CUD. WITAJ TO, CO NIEWIDZIALNE STAJĄCE SIĘ
WIDZIALNYM. UPRAGNIONE, WYMARZONE, WYPOWIEDZIANE JUŻ CIELESNE. JEDNE Z CIAŁEM,
JEDNE Z MYŚLAMI, JEDNE Z NATURĄ, JEDNE ZE MNĄ. JA KOBIETA. WCHODZĘ DO JASKINI
PIERWSZEGO CZŁOWIEKA. ZAMYKAM OCZY. WOŁAM. KRZYCZĘ, PODCHODZĘ BLISKO OGNISTEGO
WIRU RODZĄCEGO CUD – ESENCJĘ MIŁOŚCI. JESTEM ESENCJĄ MIŁOŚCI. DAJĘ ŻYCIE.
WYDOBYWAM Z UKRYCIA NAGOŚĆ, STWORZENIE,
BEZBRONNOŚĆ, CZUŁOŚĆ, RADOŚĆ, SPOKÓJ, TAJEMNICĘ. SKURCZ PO SKURCZU WCHODZĘ W
ŚWIĘTOŚĆ STWARZANIA. MÓJ BRZUCH, MOJE UDA, MOJE OTWIERAJĄCE SIĘ KROCZE,
WILGOTNE OD WÓD PRZYCHODZĄCYCH NA PRZYWITANIE NOWEGO.
…JEST! MIĘCIUTKA CIEPŁA GŁÓWKA. MÓJ KRZYK Z
TRZEWI WYPIERA RAMIONKA, BRZUSZEK I NÓŻKI. JEST DZIECIĄTKO W SREBRZYSTEJ MAZI
NA MOICH KOLANACH, PRZY MOJEJ SKÓRZE. CZUJĘ WIELKĄ RADOŚĆ, MIŁOŚĆ, WDZIĘCZNOŚĆ.
JEST TO. CO BYŁO UKRYTE. JEST W JASNOŚCI. CZUJĘ SIĘ OPROMIENONA JEJ
CUDOWNOŚCIĄ. CUD, KTÓRY DOTYKAM, WIDZĘ, KOCHAM, CZUJĘ, SŁYSZĘ. OTWIERA OCZY,
PATRZY NA OGIEŃ, NA TATĘ, NA MNIE. JESTEŚMY PO JANEJ STRONIE ŻYCIA. BEZPIECZNE,
SZCZĘSLIWE, DUMNE, MOCNE SWOJĄ MIŁOŚCIĄ, SPOKOJNE. PRZED NAMI PRZESTRZEŃ
MIŁOŚCI.
Przypomnienie.
Sklepienie wnętrza,
ożebrowane,
witraże
myśli wpuszczają światło smaku.
Żółta
czereśnia…
Wiersz
dla córeczki – czerwiec 2007
Emilia
Żółta
czereśnia
Jaśmin
po prostu pachnie
Dźwięk
harfy słodko brzmi
Twoja
główka
Wzruszenie
Idę
tropem wzruszenia, czereśni, miękkiej główki.
Czereśnię
zasadził dla mnie dziadek w ogródku mojego dzieciństwa.
Siadywał
na ławeczce przed altanką pod kopułą liści jabłoni. To drzewo dawało przyjemny,
chłodny cień w upalane dni i nie pamiętam, aby wyrosły na nim jakieś owoce.
Na
Mojej Czereśni – nazywam ją uroczyście - owoce pojawiły się dość szybko. Lubię
czereśnie, szczególnie te ciemnoczerwone, cudownie słodkie i soczyste o
delikatnych czarnych żyłkach pulsujących rozkoszną słodyczą, smakiem słońca w
skwarze o zachodzie. Chłodem poranku i zapachem jaśminu, tęsknotą
niezapominajek.
Dziadek
zasadził żółtą czereśnię, która dopiero po kilku latach zaczęła wydawać pierwsze
owoce, słodkie i zmysłowe, miękkie i jędrne. Gładkie, twarde, soczyste,
zmysłowo przepołowione…
Wdrapywałam
się na pierwsze mocne gałęzie, aby sięgnąć owocu rozkoszy. W tym samym czasie
odkrywałam swoją rozkosz i tak jak czereśnia miałam wielkie plany urosnąć i
mieć dużo cudownych owoców.
Moja
obfitość łatwo wtopiła mi się w obraz czereśni.
Jeszcze nie znałam swojego ciała, które wołało
cicho, szeptem, bezgłośnie, bezsilnie: poznaj mnie! We mnie jest wiedza, życie,
prawda, słodycz, cykle przebudzenia, olśnienia, tajemnica, macica, cud
tworzenia, marzenia, krew przemiany, zmiany, ciało i krew, czerwień i biel. Tak
wabiło mnie ciało, które wówczas przypisałam w urzędzie mężczyźnie i spisałam
erotyczny cyrograf z patriarchatem. Jakkolwiek się to słowo pisze, nie wyszło
mi to na dobre. Można powiedzieć: nieźle się na tym przejechałam. Choć
próbowałam sprawę zatuszować. Przyklepać, ugłaskać, zapomnieć, to gdy tylko
zanurzyłam się w rozkoszy, zanurkowałam w głąb przyjemności( lub błogiej
esencji istnienia), natychmiast słyszałam skowyt mojej namiętności,
nienasycenia. Ziemia pod stopami drżała z podniecenia, rozrywała lądy, na
których stałam i próbowała mnie wchłonąć niby wieloryb tysiące małych rybek
jednym kłapnięciem. Próbowałam ,,dla
przyzwoitości wpojonej mi tak przy okazji” zapomnieć. Ależ jak można tak po
prostu zapomnieć.
Można, jeśli się człowiek bardzo uprze.
Nie można, jeśli jest się kobietą twórczą,
stęsknioną siebie, chcącą siebie wyrazić.
I błąkałam się w zawiłych uliczkach drobnych i
większych kłamstewek na swój temat.
NIBY
nie wiedziałam , o co chodzi. Wszyscy lepiej wiedzieli, tylko nie ja. Lekarze,
pisarze, sklepikarze, położne ostrożne, terapeuci, tylko nie ja. Ja w ogóle nie
byłam w tym ważna, nie istniałam dla siebie, dla innych. Zepchnęłam sama siebie
na margines rzeczywistości i wybrałam próbowanie po omacku…
Co
myśli kobieta na zdjęciu ( , które przyniosła na zajęcia z kreatywnego pisania niezwykła
Danuta Dowjat)? – tak parę lat temu pisałam dając obraz siebie w wielkiej
potrzebie bycia sobą pełną. Wybrałam zdjęcie, które wywołało we mnie obrazy z
filmu ,, Pod osłoną nieba” ( THE SHELTERING SKY” Bertolucciego – para na krańcu
świata , w Afryce , na pustyni, tuż po wojnie – przedłużenie sielanki lat przedwojnia
w kolonialnych barwach. Poza tym przestrzeń rozległa i piękna, prawdziwa
egzotyka połączona intymnością i tęsknotami kochanków w cywilizacyjnym letargu.
<>
Taka
pocztówka z tamtych czasów, z podróży do nikąd. Dokąd, do licha można dojść
kiedy się jest odciętym od esencji swojej kobiecości. Wyrwanym z korzeniami
jest się jak chwast. To istna dewastacja, spustoszenie. Zatem tułałam się po
bezdrożach, pustkowiach, pustyniach z dala od oazy, z dala od wody i od
zieleni, od bujnej swobody życia. Zamiast wyjść poza iluzoryczny horyzont
ciasnych ograniczeń. Uciekinier, wielki tułacz. Czekałam na owego księcia,
wszystkowiedzącego, ego, ,, tak zwaną łatwiznę”, na wystawienie certyfikatu ,,
przyzwoitości” wpojonej w okresie dzieciństwa w komunie. Okazało się, że w moim
wydaniu spotykam tylko ,,tak zwaną fatamorganę”. Fatamorganą mojego życia było
fatalne, famme fatalne przekonanie, że można żyć udanie udając. Można sprzątać,
gotować, kochać się z mężem, wychowywać dzieci, obchodzić święta udając, że
pewne sprawy są marginalne, nieistotne, że można je poprzesuwać na boczne tory,
powyrywać jak chwasty w ogrodzie. Można tak do pewnego momentu. Kiedy twoja
kobiecość wyrwie ci się jak rwąca rzeka, jak tajfun namiętności, jak złocisty
bąk ku pąkowi, jeśli czujesz tę siłę, to już nic nie jest takie jak dawniej.
Już nic tak nie smakuje jak dawniej. Wszystko nabiera innego znaczenia, innego
nasycenia, co innego mówi, szepcze, wskazuje. Jesteś otwarta na te znaki, na
szepty, na krzyki, na wschody i zachody, na wiatr we włosach, na szelest liści
i szum strumyka. Na sny, na to, co cię spotyka. To jest twoje i wiesz. Wiesz
wszystko, co jest w tej chwili dla ciebie ważne. Wiesz i to cię prowadzi,
naprowadza, delikatnie kieruje, zmysłowo muska. A ty idziesz, lekko
uśmiechnięta, zamyślona i czujna, napełniasz się dźwiękami życia, twojego życia.
Czujesz wdzięczność i spełnienie. Dziękujesz. Wszystko, co od tej pory robisz
jest podziękowaniem, jest rytuałem przechodzenia, doświadczania, przyjmowania i
dawania. To jest twoje życie, jak najbardziej naturalne w zgodzie z twoją
innością, zgodną z esencją twojego życia. Wiesz gdzie iść, co robić. Wiesz, że
oddychasz. Wiesz, że przyjmujesz do siebie życie. Życie przepływa przez ciebie,
a ty patrzysz na to w zachwycie, zadziwieniu nad cudem tworzenia…
Wróćmy
do czereśni i wzruszenia. One tam ciągle są. Rosną we mnie najprawdziwsze z
prawdziwych. W papce myśli, jak grudki złota, drogocenny kruszec mojej duszy,
gwiazda przewodniczka, cichy głos w środku. Czereśnia .
Było to w okresie zimowym. Po spotkaniu z Marią Bullock. Będąc na
warsztatach o kobiecości prowadzonych przez Katarzynę Miller zamknęłam oczy i
usłyszałam słowa, które zawiodły mnie pod wielką starą czereśnię. Było mi
dobrze pod jej cieniem, jej sklepieniem. Czułam jak duże ma korzenie, jakie
mocne i silne i jak głęboko zanurzone w ziemi. Czułam, że przez te korzenie
spływa po gałęziach, liściach, przedostaje się do owoców, do kwiatów połączona
z wiatrem, słońcem i wodą wielka, korzenna mądrość, mądrość ziemi matki,
karmicielki, kochającej, czującej, starej.
Zanurzyłam
się w swoją dziecięcość. Turlałam się po podłodze i wystawiałam do góry pupę,
jak za dobrych czasów frywolnych, przedszkolnych. Wbijałam miarowo głowę w
poduszkę, pupa górowała nad głową, krew spływała do głowy, a ja kołysałam się
do przodu i do tyłu. W taki oto sposób mając sześć lat witałam swoją
przyjaciółkę, która przyszła do mnie z pierwszą wizytą w sobotnie popołudnie.
Czekałam na nią podekscytowana w tej pozycji. Potem bawiłyśmy się w czarownice,
które latają na miotle z rudych piór do odkurzania obrazów.
Czereśnia
pojawiła się na moim rysunku, kiedy malowałam bezwiednie coś, co wypłynęło ze
mnie po pracy z owym turlającym się po podłodze, wystawiającym do góry pupę ,,dzieckiem
wewnętrznym”. Namalowałam gruby dobrze zakorzeniony pień drzewa. Z jednego
pochylonego nad ziemią konaru zwisała biała czereśnia. Poczułam, że chcę
domalować jej czerwone żyłki, a cienką czerwoną linię poprowadziłam przez konar
do pnia, przez pień do dziupli, czerwonej szczeliny. W ten symboliczny sposób
moja ręka prowadzona przez wyższą od mojego ,,zbytbezrozumnego ego” siłą
pompowała we mnie życiową energię. Prowadziła świetliste linie zabarwione
życiodajną krwią z centrum, ze środka czereśni do wnętrza dziupli. Tak to sobie
rysowało coś we mnie, nadprzyrodzone coś, wielka kosmiczna siła rozsadzała
racjonalne myślenie i wprowadzała w moją komórkę jajową kosmiczny porządek,
kosmiczną precyzję, nadprzyrodzoną wielkość w to coś, co mi się śniło.
Następował cud materializacji snów i marzeń o dziecięcej radości i swobodzie
kreacji.
Jeśli poczujesz w swoim brzuchu ową cudowną
moc, nic nie jest w stanie cię powstrzymać, jeśli chcesz, jeśli się na to
chcesz otworzyć i się otwierasz.
Rysunek
białej czereśni na białej kartce okazał się niezwykłym dowodem
nieprzewidywalnej mądrości ciała. Okazało się, że moje ciało wcześniej
wiedziało, to czego ja dowiedziałam się dwa miesiące później. Kiedy to rysowałam
białą czereśnię, coś we mnie już wiedziało i chciało kreować czereśnię. Mój
umysł był nieświadomy, choć moje ciało doskonale wiedziało, że moja córka AEmilia
gościła w moim wnętrzu. Otwierając się na swoje wewnętrzne dziecko, otworzyłam
się na dziecko, które chciało wyłonić się z mojego łona.
Taką miałam przygodę z czereśnią i jak się
okazało z własną córką Emilką oraz z własnym ciałem. Na tyle to niezwykłe
odkrycie mądrości mnie poruszyło wewnętrznie, że potem łatwiej było mi
podejmować decyzje związane z narodzinami Aemilki. Otworzyłam się na mądrość
przejawiającą się w ciele, przez ciało, przez sny i marzenia. Okazało się, że
są to obszary dziewicze mojej rzeczywistości. Nowe niezbadane lądy, gotowe
przyjąć wędrowca pod swój dach. Czułam w powietrzu zapach warzonej strawy,
ciepło ognia w kominie i gorące serca gospodarzy.
Oto horyzont, z którego wyjawia się moja
opowieść. Historia życia z brzucha. Narodzenie człowieka z kobiety. Istota
żyjąca, człowiek, ludzka istota czy boska? Narodzenie mojej córki z mojego
brzucha.
A tym
czasem duża część mnie korzystała z darmowych, powszechnie używanych programów
społecznych np.,, Będziesz w bólach rodziła 2005 ‘’. Związku z tym dawanie
życia jawiło mi się jako bezmiar nieodgadnionych problemów i zgryzot. Nie
mogłam dogadać się ze sobą, z mężem i resztą świata. Umościłam się w pozornie
bezpiecznej bańce swoich bezużytecznych przekonań. Codziennie podpisywałam się
na liście obecności w postkomunistycznej szkole życia. Swoją drogą jakie
,,misterne programy” człowiek jest w stanie przyjmować jako własne. Pielęgnować
je, hodować na własnej piersi. Te programy, plastykowe wytwory umysłu. W stylu:
Jestem taka zagubiona, lepsze znane piekło, niż nieznane niebo i dużo
bezproduktywnego myślenia…Poczekam na rozwój wypadków. Jestem przecież taka
mala. Jestem taka nieszczęśliwa i niepewna, ale pokryję to wszystko, uklepię,
zasklepię w sobie. Opanowałam ów warsztat samooszukiwania się do perfekcji. Na
zewnątrz przybiorę maskę, maseczki, mineczki, szmineczki i lecę, ale dokąd nie
wiem… Potęga umysłu jest ogromna. Potęga iluzji, w którą wierzymy i nadajemy
jej moc… potęga wielkiej dziury wyhodowanej na własnej piersi z dopiskiem: czy
znajdzie się taki śmiałek, który ją zapełni? I znalazłam mojego osobistego,
wiernego jelenia, którego wpuściłam w maliny i biedaka uczyniłam
odpowiedzialnego za moje poczucie niespełnienia… sprytne? Kochający, widzący we
mnie tę prawdziwą, piękną i kochaną mnie… a ja uciekającą na pustynię, czyniąca
pustynią wszystkie najbujniejsze ogrody świata: te wiszące, te płożące się, te
lawendowe, winogronowe, pigwowe, malinowe, brzoskwiniowe, czereśniowe, różane.
W labiryncie mojej wewnętrznej krainy obfitości jest tylko jedna dobra droga,
wiadomo która. Ona ją zna. Każda inna dróżka jest pułapką… zatem po labiryncie
można poruszać się tylko z dobrą dla siebie intencją i być gotową na walkę na
śmierć i życie. Jeśli pojawiłby się choć cień wątpliwości ukryty pod postacią
najpiękniejszą, należy uciąć mu głowę i wrzucić w przepaść. Jeśli masz gotowość
do miłości bezgranicznej, to masz gotowość do opanowania całkowitego swojej
mocy. Mocy stwarzania i zabijania jeśli trzeba. Tylko ty decydujesz o swoim
życiu. Tylko ty możesz się zdradzić, nikt inny tego nie zrobi za ciebie. Tylko
ty możesz przejść labirynt i tylko ty możesz wrócić z labiryntu niosąc swój
skarb. Nikt tego nie zrobi za ciebie. Możesz używać wszelkich sposobów, ale
jedno jest pewne ty jesteś reżyserem dramatu. Ty powołujesz presonae dramatis.
Zgódź się z tym. Zwolnij aktorów, zwolnij statystów twojego życia… już nie
muszą udawać, odgrywać dla ciebie ról, przeżywać rozczarowań. Mogą być sobą,
prawdziwi, piękni, wolni. Dalej dasz sobie radę sama, jeśli chcesz…
Tak sobie jednak dryfowałam po bezdrożach nie
dając się zwieść. Pod żadnym pozorem nie wpuszczę obcych do środka, nie zaufam
sobie, nie spojrzę w głąb siebie. Po co? Jeszcze coś by się zmieniło.
Zatrzęsłyby się posady mojego świata. Czy mogę sobie na to pozwolić? Lepiej
trzymać się rutyny, rutynki, totalnej kretynki…wszystko jest możliwe. Otóż mam
to czego w głębi pragnę i na co sobie pozwalam. Dobrze, że sobie pozwalałam na
pisanie z Danusią…
-------
Ćwiczenie
z maskami. Zajęcia kreatywnego pisania z Danutą Dowjat. Kilka lat temu. Najpierw
malowałyśmy maskę w środku i maskę na zewnątrz.
Moja
maska w środku
Piękny,
egzotyczny kwiat w kolorach gaugenowskich, pachnący nocnym mrokiem. Wargi
mięsiste, dające wytchnienie, ulgę. Tęczowy nos wyczuwa zapach gwiazd, pomost z
gwiazd do serca. Piękna aleja wysłana płatkami róż. Powieki z niezapominajek,
białka z jaśminu. Sińce pod oczami w kolorze peonii, ukochanych kwiatów babci.
Grzywka w strugach miodu. Stary dziadunio.
Maska
na zewnątrz
Ciotka klotka, rozklekotana, klekocząca jak
bocianica w przelocie przez Indie. Cekiny, dźwięki metaliczne wokół ust, nosa i
brwi. Mimika z japońskiego teatru, egzotyczna. Głośna, hałaśliwa, zbyt
pozytywna i zbyt negatywna. Świnka z noskiem na kłódkę.
Zatem na początku mojego odmiennego stanu wszystko
sobie było po staremu. Spotykały się we mnie jak widać różne nurty tej samej
rzeczywistości, w chaosie, bezładzie, choć podejrzewam z jakąś przemyślaną
strategią. Wikłałam się siłą rozpędu w różne sprawki, a tym czasem nowe czekało
na uwagę i troskę.
Czereśnia w moim wnętrzu zapuszczała korzenie.
Powoli razem z moją czereśnią zaczynałam sobie przypominać, rozświetlać to , co
było dla mnie najważniejsze.
Myślałam
początkowo o rodzeniu w szpitalu. W szpitalu przecież urodziłam poprzednie dwie
córeczki Janinę i Anię.
Niebawem razem z czereśnią we mnie zaczęło
kiełkować postanowienie, że na pewno tym razem chcę poznać położną przed
porodem. Następnie przypomniała mi się cudowna opowieść Marii Bullock. Marii,
która opowiadała o swoich doświadczeniach, o porodzie tak naturalnie i
spokojnie. Jej słowa przepływały przeze mnie jak woda czysta prosto z ziemi, z
jej źródła. Niosły światło, życie, błogostan, radość, budziły mnie i moje ciało
i wołały: teraz jest czas twojej mocy, zaufaj. Zaufaj dziecku, zaufaj ciału,
zaufaj światu. Kreuj, twórz, zobacz jak tworzysz swoje życie, jak życie tworzy
się w tobie, idź za tym, to dobra droga. Zrodziło się wtedy we mnie pragnienie:
chcę urodzić w dobry i piękny sposób. Dziękuję Marii za inspirację i za to, że
chciała się podzielić z innymi swoimi doświadczeniami. Od pewnego momentu
przypomniałam sobie o swoim marzeniu o pięknym i dobrym czasie narodzin. W moim
przypadku zapragnęłam urodzić w ciszy i spokoju własnego domu. To marzenie
zaczęło rosnąć, a ja zgodziłam się na to, żeby je zauważyć i za nim pójść. I
wierzcie mi lub nie, nie było to dla mnie oczywiste, jasne i pewne. Gdybym
wtedy, nie pamiętała opowieści Marii Bulock, być może nie miałabym siły, aby
pójść za swoim marzeniem.
Po kilku latach, wracając do tamtych chwil
widzę obraz siebie jako rzeki, która płynie coraz silniejszym nurtem. To
spotkanie z Marią, musiało pokazać mi coś, co okazało się najgłębszym moim
marzeniem. Mój brzuch zaburczał, wybrzuszał się zwołując do działania duszę i
ciało, a świadomość i uważność dała im ciche przyzwolenie.
Nazywam się K A S I A
K
olosalna zmiana
A
absolutna pewność w głębi duszy
S
olidne podstawy do radości
I
dealne ciało do kochania
A
aksamitny głos serca
Rosła sobie AEmilka w moim brzuszku połączona ze mną, złączona
miękką srebrzystą pępowiną z ciepłym, życiodajnym łożyskiem. Pływała sobie
beztrosko w ciepłych moich wodach płodowych. Było jej przyjemnie, kiedy mi było
przyjemnie. Przykro, kiedy mi było przykro.
Wraz z Emilką rosła we mnie tęsknota za
pięknym, dobrym dla mnie i mojego dziecka porodem. Bardzo chciałam się do niego
przygotować. Spotkałam się z położną w trzecim miesiącu mojego odmiennego stanu
i zwierzyłam się z mojej potrzeby. Usłyszałam ,,wyrok”, że nie jest to jeszcze
pora na przygotowania. Wcale nie ma co się przygotowywać, bo każda kobieta wie,
jak się rodzi. Szkoda się teraz tym tematem dręczyć. Spotkamy się za kilka
miesięcy, to porozmawiamy. Odechciało mi się po tym spotkaniu rozmawiać nawet z
sobą samą, czar na moment prysł. Pogrążyłam się znowu w znanym stanie odcięcia
się, zamknięcia na mądrość ciała, znowu maseczki, znowu szmineczki. Choć w
środku skowyt i bunt. Trotyl umieszczony w gawrze, jeszcze niepodpalony.
To prawda. Wtedy ta wypowiedź odebrała mi
motywacje do działania na kolejne dwa miesiące. Jak pomieszane we mnie było to,
co prawdziwe, z tym co fałszywe. To, co ważne z tym co nieistotne. Przyzwoliłam
sobie wtedy, żeby poczuć się zbitą z tropu. Przestałam myśleć o ćwiczeniach
oddechowych, jodze i innych możliwościach. Jakoś mnie to przygnębiło, ale
pokazało mi jasno coś bardzo ważnego.
Teraz
myślę, że po to się z tym zetknęłam, aby przyjrzeć się mojemu poprzedniemu
porodowi i zdecydować jak chcę naprawdę rodzić. Silnie poczułam podczas tamtego
spotkania, że mój ostatni poród w szpitalu był dla mnie upokarzający, żeby nie
powiedzieć traumatyczny. Niby się do niego dobrze przygotowywałam. Szkoła
rodzenia, ćwiczenia jogi dla kobiet w ciąży. Planowałam rodzić w wodzie (tak
pięknie o tym mówiła jedna położna na spotkaniu w Fundacji Rodzić po Ludzku.
Moja koleżanka napisała inspirujący artykuł, jak w tym samym szpitalu rodziła w wodzie.) Myślałam w swojej
naiwności, że skoro szpital dodatkowo objęty jest akcją rodzić po ludzku, to
mogę się oddać w ręce fachowców. Rodziłam tam 8 lat wcześniej pierwsze dziecko,
Annę. Myślałam naiwnie, że zdając się na szpital będzie dobrze. W pewnym sensie
było dobrze, bo Janina urodziła się zdrowa siłami natury. Dopiero po kilku
latach wtedy na spotkaniu z położną poczułam, że zdając się na odpowiedzialność
szpitala i położnej pozbawiłam się tego, co było najważniejsze. DOŚWIADCZENIA
WŁASNEJ SATYSFAKCJI I z WŁASNEJ KREACJI NIKT MI NIE MÓGŁ WTEDY DAĆ, JEŚLI SOBIE SAMA NA TO NIE PRZYZWOLIŁAM. Takie to
proste, ale czy wtedy nie byłam na to widocznie gotowa? Jak ważne jest, aby
kobieta była świadoma, umiała rozpoznać, co jej jest potrzebne, czego chce tak
naprawdę, na co się naprawdę decyduje. Zdecydowałam się na szpital, ale w
gruncie rzeczy nie była to przemyślana, do końca zaakceptowana decyzja. Tak
wyszło. Bez głębszej refleksji. Zwyczajowo. Gdyby to była moja przemyślana
decyzja, taka, którą czuję w brzuchu, inaczej wspominałabym poród.
Bardzo się wtedy denerwowałam i przeżywałam
smutną historię depresji przed i po porodzie jaka się pojawiła w bliskim polu
rodzinnym. Słuchając nie swoich zmartwień nie potrzebnie dla mnie i dla Janinki
wpuszczałam w siebie barwy beznadziei. Zamiast szukać ugruntowania w sobie,
odsuwać troski na dalszy plan, nie pozwalałam sobie na pozytywne decyzje, na
kreowanie, tworzenie. Za bardzo zdawałam się na otoczenie przesiąknięte
stereotypami negatywnego czarnowidztwa. Zasilałam strach i smutek zamiast
radości, miłości i wolności. Kiedy wody
płodowe mi odeszły, zadzwoniliśmy od razu grzecznie do szpitala z pytaniem :
czy mamy już jechać, czy poczekać. Cóż pani X miała nam przez telefon
opowiedzieć. Pojechaliśmy w piękną, rozgwieżdżoną noc do szpitala, ziemi
obiecanej dla rodzących matek. W szpitalu akcja porodowa się wstrzymała. Wiem
teraz, że jest to naturalna reakcja macicy i całego organizmu związana z
poczuciem braku bezpieczeństwa. Tak samo, wiem teraz, dzieje się w świecie
zwierząt. Jeśli sarna rodzi swoje małe i nagle pojawi się zagrożenie. Macica
zaciska się, akcja ustępuje, żeby zwierzęca matka mogła uciec w bezpieczne
miejsce.
Kupiliśmy sobie pokój do rodzenia. Nic się nie
działo, więc położyliśmy się spać. Leżałam na płaskim twardym łóżku bez
poduszki, a mąż spał w pozycji siedzącej na fotelu, z nogami na dużej piłce do
rodzenia. Dodam jeszcze, że gdybym wtedy wiedziała jak ważna jest swobodna,
zrelaksowana postawa ( nie mówiąc już o delikatnej intymności), to może nasza
wspólna wyprawa do ,,morelowego pokoju” stałaby się ekscytującym, podniecającym
w końcu błogim początkiem cudu narodzin. Michał, któremu nogi w końcu spadły z
piłki do rodzenia, stwierdził, że wygodniej by mu było za taką sumę w hotelu.
Niestety nad ranem uznano, że należy podać oksytocynę, bo to już niebezpiecznie
tak czekać. Rzeczywiście czekanie w stresie w programie : będziesz w bólach
rodzić, dodało tylko szpitalnej dramaturgii. W między czasie zmieniła się
położna. Siedziałam w wannie, bo bardzo chciałam przecież rodzić w wannie. W
pewnym momencie położna stwierdziła: dosyć tej zabawy i powiedziała, żebym
wyszła z wanny i położyła się na łóżku horyzontalnie. Leżąc słyszałam komendy
dotyczące oddychania. W końcu zirytowana, że nieudolnie wykonuję jej polecenia
skomentowała:
jeszcze
nigdy nie spotkałam takiej rodzącej. Mówię, a pani robi swoje.
Mój mąż
przejął się jej słowami, bo uznał że on doskonale rozumie i lepiej by to zrobił
ode mnie, stwierdził:
to może
ja nie jestem potrzebny?
,, Michał zostań - krzyknęłam, kiedy łapał za
klamkę.
Kiedy mnie postraszyła, że dziecko wyciągnie
siłą, lub że dziecko się udusi, udało mi się wyprzeć maleńką Janinkę w tej
bezsensownej pozycji, najbardziej dla mnie nie wygodnej.
Dlaczego nie zadziałał wtedy instynkt?
Dlaczego tak daleki był we mnie wówczas głos natury? Wiem, że miała na to wpływ
moja podatność na paraliżujący stres, moje nasączone beznadzieją podświadome myślenie o porodzie. Teraz chcę
powiedzieć :Trzeba mieć wizję swoich pragnień. Mieć lub wykreować w sobie
pewność, ufność i akceptację. To bardzo ważne. Ważne jest, aby do tej wizji
dążyć. Wzmacniać ją i pielęgnować z łagodnie, z czułością, jak do swojego
maleństwa. Kiedy byłam na spotkaniu z położną w trzecim błogosławionym miesiącu
z Aemilką, to jej słowa : nie ma co się przygotowywać, każda kobieta wie jak
się rodzi , podziałały na mnie wtedy przygnębiająco i otrzeźwiająco. Teraz jak
płachta na byka. Kobiety nie dajcie się zwieść w obliczu najcudowniejszej
przygody waszego życia , jeśli chcecie aby taka była:). To wszystko zależy od
waszych decyzji, od tego co chcecie i na co się decydujecie. Jeśli na nawet
wizja nie spełnia się szczegółowo, to spełnia się w swojej esencji. Delikatnie
jak w dobrym śnie, pozwólcie się nieść marzeniom. Łagodnie, nie oceniając się
krytycznie pozwólcie sobie na błogostany. Błogostan, stan błogosławiony jest
naturalnym stanem natury, wszystko inne jest zbędną mistyfikacją. Ciążą daje
nam możliwość wejścia w głąb swej prawdziwej natury i zaczerpnąć siły dla nowego
życia. Jest to możliwe, jeśli potrafimy się siłom natury. Wówczas naprawdę
rodzimy siłami natury. Po prostu to natura przez nas rodzi, jeśli nasz
kontrolujący umysł odpuści. Zatem cała praca służąca przygotowaniu się do
poczęcia, do porodu, do akcji, to praca nad przyzwoleniem, aby to siły natury
prowadziły nas z naszym życzeniem –
dobrą intencją.
Siłą natury są błogostany.
Zatem
umiejętność zarządzania błogostanami w życiu, doświadczania w ciele
błogostanów, malowanie z łagodnością błogości w każdym oddechu, w każdym ruchu,
to jest najpiękniejsze co możemy dać sobie, dziecku i światu. A HO!
Zatem
to ja rządzę relaksem w swoim życiu, to
ja rządzę seksem w moim życiu.
To ja
śnię, snuję, czuję, przyzwalam, akceptuję, miłuję. Decyduję:)
Termin porodu wypadał na 11 listopada w Dzień
Niepodległości. Był sierpień. Dom w przedłużającej się budowie. Kobiety, którym
zwierzałam się, że chcę urodzić w domu,
pukały się w czoła zacierały ręcę opowiadając ,, w trosce o mnie”
najstraszniejsze dla nich przypadki. Wynikało z nich jasno, że taki pomysł jest
poroniony, głupi, nierozważny wręcz egoistyczny i w ogóle bezsensowny. Już
nabierały rozpędu, już moje marzenie zaczynało wisieć na włosku, już byłam
skłonna się z nimi zgodzić. W końcu z pewnością były to opowieści
prawdziwe.
W gruncie rzeczy dziwiła mnie ich zaciekłość i
zimna krew, bo rozmawiałam z kobietami, które lubiłam i ceniłam. Pokutowała tu
nieuzdrowiona moja trauma, którą przechowywałam w swoim wnętrzu. Stąd moje
rozmowy przybierały formę przestróg, zastraszeń. Świat zewnętrzny
odzwierciedlał, to co działo się wewnątrz i domagał się odpowiedzi, czy jestem
rzeczywiście gotowa na realizowanie swojego marzenia. Marzenia, aby urodzić
pięknie w domu. Jeszcze nie umiałam nawet wypowiedzieć, że lotosowo. Nie
dziwcie się kobiety, jeśli wam też pojawiają się na drodze takie
,,przeciwności”. Decyzja należy do nas, do mnie lub do ciebie ….Ja decyduję,
jaki będzie mój kolejny krok. Czy poddam się, jak zareaguję, czy uznam takie
głosy ,,zewnętrzne” za wiarygodne. Czy rozpoznam w tym zwykły test na moją
determinację? Sprawdzian dla mojej decyzji. Czy kolejny krok zrobię w stronę
życia , czy w stronę destrukcji?
Decyzja wewnętrznie się wzmacniała.
W
pewnym momencie poczułam bardziej, że chce rodzić w domu i lotosowo. Książka
,,Narodziny w nowym świetle” jakoś długo do mnie nie chciała przyjść, jakby
czekała czy jestem wystarczająco gotowa, aby ją przeczytać. W pewnym momencie
byłam już gotowa przeczytać o najnowszej 100-letniej historii położnictwa
SZPITALNEGO, o doświadczeniach psychologów i położnych w ostatnich 30 latach,
którzy na nowo odkrywali stare jak świat prawdy o rodzeniu. Polecam książkę, która
pojawiła się w Polsce dzięki bezinteresownej grupie ,,zapaleńców”. Co mnie
porusza w tej książce, to proces jaki odbywał się podczas rodzenia, kiedy to
zaczęto pytać kobiety, czy można już przeciąć pępowinę. Pytanie okazało się
wcale nie oczywiste. Kobiety nie wiedziały tak naprawdę kiedy. Obserwowano nowo
narodzone dzieci i widziano jak ich ciała reagują spięciem mięśni,
wzdrygnięciami na obcinanie placenty. Wreszcie relacje psychoterapeutów z
sesji, których osoby wchodziły w stan pamięci komórkowej w czas ich własnych
narodzin. Jak boleśnie pamiętali odcięcie od łożyska. To, co we mnie
intuicyjnie mi podpowiadało: idź za tym, śnij, wij się wij, rozkręć się w tym
co raz bardziej, było nieśmiałe. Potrzebowałam więcej własnych ,,dowodów”. Nie
wiedziałam, że już ,,amerykańscy naukowcy” doskonale to potwierdzają. Dziedzina
psychologii prenatalnej opisała wzdłuż i
wszerz wiele zagadnień jeszcze w czasach
tzw. Żelaznej kurtyny i człowieka z żelaza.
A teraz człowiek jawi mi się z kobiety, z
esencji kobiecości. Skoro kobieta jest w stanie przeżyć orgazm, ekstazę patrząc
na piękno i harmonię w sobie, czując wewnętrzne zespolenie z boskim, kochającym
mężczyzną i zajść w boską sferę kreacji, pro-pra-kreacji. Zajść do jądra Ziemi,
wejść do labiryntu, gotowa na walkę na śmierć i życie , walkę o życie w
zachwycie.
Kobieta zachodzi, Słońce zachodzi. Kobieta
wschodzi i świat się rodzi.
Zaprosiłam mężczyznę do swojego labiryntu. Tym
razem skarbem naszym będzie dziecko…
Wtedy udałam się do Periany. Siedziałam w
kręgu kobiet i wypowiedziałam jak chciałabym rodzić , o czym marzę i przyszła
do mnie informacja o osobie, która ,,leczy kryształami”. Spodobało mi się to i
umówiłam się na wizytę. Chciałam wyleczyć się przed porodem z jakiejś
dolegliwości, ale przeważyła wewnętrzna potrzeba, jak się wkrótce okazało
ŚWIADOMEGO PRZYGOTOWANNIA DO NARODZIN. Nosiłam w sobie przecież cud życia i
wielką potrzeba świadomego przygotowania się do porodu.
Periana – kobieta wiedźma, wiedząca. Wtedy w
rozmowach z nią zaglądałam co raz odważniej na drugą stronę lustra wytrzepując
niepotrzebne kawałki. Pióra, zdjęcia z Indian z Peru, kamienie, pachnąca
herbata i otwieranie się.
Przyjeżdżałam do starego domu na Pradze.
Wchodziłam po drewnianych schodach pomalowanych olejną farbą i wchodziłam w
przestrzeń dla mnie codziennej egzotyczną. Do siebie naturalnej, bardziej.
Uczyłam się latać, jakby latanie było czymś tak naturalnym i prostym. Tak mi
się za każdym razem wydawało. Gdy wychodziłam, niczym w bajce o Kopciuszku
znowu moje szaty blakły i szarzały, ale ostatecznie nastąpił happy end:)
Łatwo
sobie pisać o lataniu, o przekraczaniu horyzontów, przekraczaniu siebie. Wtedy
nie do końca w to wierzyłam, a przecież tak
się stało. Miałam wreszcie sobie i swojemu ciału zaufać. Tym trudniej
jest to zrobić, im więcej czasu w swoim życiu hołdowałam nauce opartej na
wkuwaniu do głowy z książek, a nie na doświadczaniu…
Czułam słodką obietnicę wzruszenia,
prawdziwego piękna i smaku własnego sukcesu. Czułam, że chcę. Może kiedyś uda
mi się ujrzeć swoje życie w naturalnych i barwach szczęścia, miłości,
otwartości, zaufania. Starałam się choćby udawać, nawet jeśli po chwilach
zwątpienia wydawało mi się to nie możliwe. Mój rozumek szalał, wił się,
dramatyzował… Fake it and make it. Powiedzenie, które tu pasowało. Udawaj, aż
się uda. Udało mi się, choć mogę to powiedzieć teraz, albo tuż po narodzinach.
AH! Cieszę się jednak, że mogę! Cieszę się, że udało mi się otworzyć. Ah!
Cieszę się, cieszę naprawdę!
Spotykałam się z Perianą , moją wtedy przewodniczką
wiele razy. Uczyłam się koncentrowania energii, skupiania jej na istocie, na
sobie. Odróżniania istoty od nieistotny i pustoty. Uświadomiłam sobie, że dostaję
wówczas niezwykłą szansę przetransformowania siebie samej. Otwarcia się na
siebie, swoje ciało, swoją kobiecość, swoją intuicję. Periana wprowadzała mnie
w wewnętrzny świat żywiołów, odczuć w ciele, kontaktu z nim.
Poczułam, że chcę spotkać się z moimi babkami.
Zawsze kiedy patrzyłam na ciało mojej babci ogarniało mnie wzruszenie. Jakaś
niewypowiedziana tęsknota czaiła się w moim sercu. Kiedy pierwszy raz
zobaczyłam jej nagie, okrągłe ciało niczym ciało Wenus z Wilendorfu, ciało
pramatki, chciałam je sfotografować. Ale babcia zawstydzona żachnęła się
odwracając się ode mnie. Wtedy czułam jak ja sama odwracam się od siebie, od
swojej tęsknoty bycia pramatką. Przecież wszystkie jakoś musimy być pramatkami
utkane z jednego snu o kobiecości. Cudowne i ważne wtedy było odczuć jaka siła
płynie z odwiecznie istniejącej we mnie, w mojej matce, babce, prababce kobiecej
energii. Energii wielkiej, tajemniczej kreacji, która we mnie się odbywa.
Spotykałam się z trudnościami i barierami. Dochodziłam do nich. Uczyłam się
rozpoznawać i przechodzić mimo. Rozpoznawać co we mnie jest lękiem, co głosem
serca. Uczyłam się przypominania sobie kim jestem, wiedzy we mnie, odpowiedzi
na ważne pytania. We mnie pojawiały się pytania i we mnie była odpowiedź.
Periana pomagała mi je wydobyć na światło dzienne. Była moją akuszerką świadomości.
Poprosiłam ją , by ze mną rodziła. Była moją doulą. Okazało się, że
baaaaardzoooo ważne jest przygotowanie do porodu.
Wspierały
mnie słowa Periany:
nie będzie to miało znaczenia, gdzie tak
naprawdę urodzisz, czy w domu, czy w szpitalu. To jak się przygotowywałaś, będzie miało znaczenie dla
jakości porodu. Stwierdzam, że miało. Jednak to dobrze, że mogłam urodzić w
spokojnej przestrzeni naszego domu.
W między czasie poczułam, że chcę prosić Irenę
Chołuj, cudowną kobietę, doświadczoną położną o asystowanie przy narodzinach.
Czytałam i płakałam ze wzruszenia nad jej pierwszą książką, w której opisywała
swoją drogę położnej do naturalnych domowych porodów. Przekonałam się już
niebawem o tym, że jest w niej wielka matczyna mądrość i szacunek dla cudu
życia. Jestem jej bardzo wdzięczna za delikatność, czułość i dyskretność. Podziwiam
ją za to, że potrafiła kierować się sercem i oddalać od siebie ludzki strach,
który może być złym doradcą.
Szczęśliwie się złożyło, że w ostatnich
miesiącach przed narodzinami Aemilki przyjeżdżała do nas Preeti Agrawal. Miałam
okazję po pierwsze przekonać się, że można skutecznie podnieść poziom żelaza po
przez dietę i naturalne suplementy. Nie było to wtedy takie oczywiste. Bardzo
znany lekarz szastający badaniami usg ( te promienie mają znaczenie dla dziecka
– tak czuję) przy każdej wizycie na moje pytanie, czy mogę ,,żelazo” sobie
podnieść dietą, odpowiedział:
<< Niech pani sobie je co chce, ale
przede wszystkim jeść maternę , czy coś w tym rodzaju.
A do łykania proszków miałam wstręt. Po drugie
okazało się, że wcale nie trzeba ..badać wewnętrznie, wpychać palce, zaglądać w
tajemnicę kobiety, która ma w sobie nowe życie i jest w stanie błogosławionym,
jakimś niewytłumaczalnie cudownym, boskim. Cudowna Preeti zbadała mnie
dotykając brzucha tłumacząc, że np. w Wielkiej Brytanii takie badanie to norma.
Poczułam wielkie zawstydzenie, kiedy wkładałam z powrotem majtki. Przecież wcale Doktor mnie nie prosiła,
abym się rozbierała.
Na
hasło: teraz chciałam panią zbadać,
natychmiast potulnie, z automatu zdjęłam
,,reformy” zgodnie z wyuczoną ,,przyzwoitością”. Czuję zawstydzenie pisząc o
tym po kilku latach. Przyszłam jak baba do lekarza, czy jak kobieta w cudownym
stanie tworzenia nowego życia? Byłam w cudownym stanie i spotykały mnie takie
cudowne oczyszczające niespodzianki.. Preeti Agrawal jak dobra wróżka mnie
odczarowała. Dotykała delikatnie mojego brzucha , a w nim delikatnie kołysała
moją maleńką córeczkę. Wszystkie czułyśmy się w tym momencie szczęśliwe i
bezpieczne. Ta delikatna, ciepła kobieta spokojnie rozmawiała ze mną, jak
wyobrażam sobie poród. Z uśmiechem odczarowywała, kolejną moją w tam tym czasie iluzję : porodu z mężem. Porody
z mężami mogą być cudowne, jeśli są dobrowolne i obie osoby są na to gotowe. W
ogóle, to naturalnie kobieta wybiera sobie otoczenie, osoby, które chce by były
podczas jej porodu. Wszystko zależy od jej wrażliwości i otwartości. Jest to
część sztuki rodzenia. Ważne przy tym, aby umieć powiedzieć nawet
mężowi. Jeśli ja decyduję, to ja tworzę przestrzeń narodzin mojego dziecka.
Każdy zrozumie i wybaczy, jeśli nie zostanie zaproszony:)
Nie czułam po prostu jego zaangażowania i
czułam się w jakiś sposób przykuta do iluzorycznej myśli, że wystarczy obecność
męża bez względu na jego zaangażowanie, a rodzić będzie mi się lepiej. Okazuje
się, że nie w tym przypadku. To nie jest warunek pozytywnego porodu. Tym razem
ważne było dla mnie, że to ja decyduję, ja rodzę, to są moje siły, moje ciało i
nasze dziecko jest w moim brzuchu i chcę dla tego dziecka najlepszego porodu
jaki mogę mu dać. Podczas dziewięciu miesięcy porodu mój mąż reprezentował
postawę, z którą spotykałam się u tamtych położnych i na ulicy Pt. Każda baba
wie jak się rodzi i po co te ceregiele. Kompletnie go nie obchodziło
przygotowywanie, uważał to za bajki. Skoro ja po omacku nabierałam odwagi, aby
wbrew stereotypom rodzić inaczej, trudno było od niego , co prawda oczekiwać
boskiej empatii. Michał pokazywał mi moje lęki i ograniczenia. Czułam, że go na
siłę uszczęśliwiam kiedy przykładałam jego rękę do mojego okrągłego brzucha . Nie
miał sam własnej inicjatywy. Tak to wtedy odbierałam, co było testem, tak teraz
myślę, mojej wewnętrznej gotowości do porodu. Wysłał mnie na wakacje za morze, po
to aby spokojnie oglądać mundial przytłumiony moimi marzeniami porodzie.
Pamiętam jak płakałam na lotnisku nie chcąc mu tego pokazać, jak czuję się w
tym samotna. Był pochłonięty budową domu i bardzo chciał mieć syna, zatem
mogłam go bardziej zainteresować jedynie dlatego że może będzie to syn. Czułam
taką presję. Nawet kupowaliśmy niebieskie ubranka i wózek…Ludzie na ulicach, w
sklepach jednoznacznie uważali, że ,,noszę na syna”, tak jak by chcieli mnie
wesprzeć i dodać otuchy. Pierwszego listopada jedna pani sprzedając mi znicze
kategorycznie oznajmiła to będzie na pewno syn. Wróżka przepowiedziała mojej
mamie, że ja już niczego nie osiągnę, ale urodzę syna, który będzie bardzo
sławny. Miałam silne poczucie, że to balsam na uszy teścia i mojego męża. Kiedy
urodziła się córeczka, mąż , widziałam, czuł zawód i do mnie pretensje, biedak.
Jeszcze ktoś mu naopowiadał, że to moja wina…życzliwe kobiety z rodziny,
koszmar. Moim sukcesem na drodze przygotowań, było rozpoznanie, że nie muszę
rodzić z mężem, mogę urodzić szczęśliwie sama. I tak się stało. Michał palił w
kominku i siedział jak to nazwałam w drugim rzędzie. Pamiętam, że w pewnym
momencie się obudził i stwierdził: no to mogę cię pomasować. Kiedyś go niemal
siłą zaciągnęłam na sesję masażu do porodu, ale stwierdził że nie ma czasu i
ogólnie nie wciągnęło go tak jak bym wówczas oczekiwała. Było mi przykro.
Czułam się w tym samotna, ale z drugiej strony dało mi to jasny obraz sytuacji.
Czułam, że nie jedziemy na jednym wózku. Czuję o to żal nawet teraz. Żal do
siebie również. Wtedy zrobiłam to co mogłam zrobić najlepszego .Potrafiłam to
tak rozpoznać. Wiem teraz, że mając swoje obecne doświadczenia mogłabym jakoś
się zaopiekować Michałem wyznaczyć mu jakieś męskie zajęcie lub coś innego.
Jestem sobie bardzo wdzięczna za suwerenną decyzję. Nie wyszło tak źle, jak
myślałam. Michał opiekował się placentą, choć stoczyliśmy bój, kiedy uparłam
się kupić nowy durszlak właśnie na odsączenie łożyska. Jestem mu wdzięczna
również za to, że w końcu dzięki jego staraniom stanął dom, którym narodziła
się Aemilka. On sam wszystko wspomina dobrze. Zatem nie potrzebne były moje
,,ceregiele”? Kochany mąż:) Po trzech latach uświadomiłam sobie, ze mój kochany
mąż był ze mną wiernie tak jak, jak było mi to potrzebne. Palił OGIEŃ w
kominku, aby było nam cieplej. Dziękuję mu za ogień.
Świat wirował wokół mnie. Cienkie strużki
liści opadały na ziemię. Wzbijając wspomnienia rzeczy i wydarzeń, które wraz z
nimi odchodzą. Wszystko wokoło zdawało się być oprószone muślinem złocistego
pyłu wspomnień, które jeszcze ożywają wezbrane feerią jesiennych barw.
Przypomniał mi się mój niby-sen. Czy ma to jakieś znaczenie gdzie powstają
piękne obrazy poruszające duszę? Czy ktoś z was oglądał ,,Czerwoną Pustynię” –
męski świat niczym misternie wykończony klejnot schowany na dnie oceanu –
pustynny posterunek, warta odchodzącej z wykwintem cywilizacji. Zawsze mnie
fascynowały obrazy pustyni i pustynnych miast. Miasta wydrążone na pustyni,
wychodzące z ziemi. Pierwotne miasta, terasy, ogrody, parady, wielkie pogrzeby,
wielkie tryumfy, batalie, orszaki, największe sceny z naszej historii wzbijają
się z powietrzem nad pustynią. Znika miasto. Rozsypuje się w piaszczystej
burzy. Opadając drobinki piasku układają się w mgnieniu oka w te niezwykłe
sceny. Scena po scenie znikają w pyle ziemi. Kiedy już opadną, odsłaniają się
pomarańczowo-piaszczyste zaułki niegdyś tętniących życiem ulic. Wymyte z życia,
oprószone pyłem zapomnienia. Kurz , pergaminowa warstwa skóry jak jesienny liść
pochyla się cicho nad ziemią. Cisza, zatrzymanie. Nagość delikatnej skóry. Nic nie pozostało, oprócz wyłaniającej się ze
zgliszcz przecudnej piękności kobiety. Tańczy w barwnej sukni na ruinach
rozsypanych jak kości. Tańczy, wiruje, muska lekko stopami ziemię. Unosi się
lekko nad nią. Jej ciało wibruje radością, czułością, pięknem. Jej biodra
miękko się kołyszą. Wtedy nazwałam ją prostytutką, lub prosnatutką, nie wiedząc
jeszcze, że kiedyś zanim ubłocono czystą, prawieczną kobiecość, właśnie święte
prostytutki były kapłankami życia i bynajmniej nie handlowały miłością.
Pulsowały miłością, we wszystkich komórkach ciała. Jak można handlować, czymś
co cię przepełnia od stóp do głowy i jest się tym w tak naturalny sposób.
Wdychając i wydychają powietrze, jakby nie było różnicy między miłością a
powietrzem. Pojawił mi się znikąd obraz powrotu kobiecości. Obraz mocy
odwiecznej, niezniszczalnej wyrażającej się w kobiecym tańcu, w kobiecym
uśmiechu. Kobiecość przywołała swoją siłę i znaczenie, wypełniła mnie po brzegi
namiętnością do życia, smakiem radości, ciepłem naturalnej mocy tętniącej w
żyłach, wirującej w ciele, wibrującej doskonałością.
Zbliżał się termin porodu. Chodziłam na długie
jesienne spacery. Kiedyś poszliśmy z mężem pod stary dąb, który rośnie niedaleko
za naszym domem. Poczułam zbliżając się do tego drzewa, że chcę je poprosić o
siły do rodzenia. Może przywołała mnie prastara słowiańska mądrość. Dotknęłam
je i cicho poprosiłam. Było to spontaniczne, w chwili wzruszenia nad jego
pięknem, wielkością i tajemnicą. Dziękuję za te siły tobie drzewo, tobie Ziemio
matko nasza. Jesteś moją matką i twoją i tego drzewa i delfina i bąka
złocistego. Cudowna Ziemio! Cudowne wody, strumyki, morza, jeziora, źródełka.
Czyste, zdrowe powietrze. Wszelki żywiole. Ogniu! Gorąca siło życia. Jestem
Ziemią. Jestem Morzem. Jestem Cudem Wielkim. Niech mnie chwali żywioł wszelki.
Z lubością i zamyśleniem wsłuchiwałam się w
odgłosy delfinów i muzykę z ich odgłosami w tle. Czułam również, że moje
dziecko ta muzyka uspokaja.
W tam tym czasie Periana zachęcała mnie do
wyobrażenia sobie porodu. <> mówiła, <> Chciałam jej wierzyć. Próbowałam, ale czułam się jak dziecko
we mgle. Niby to takie proste. Myślisz zaledwie, wyobrażasz sobie i już i się
staje. We mnie transformowało się przekonanie, że i tak ostatecznie poród nie
zależy ode mnie.
<< Odgadnij płeć dziecka>> mówiła,
a ja nawet rozmawiać z dzieckiem nie potrafiłam. Tak mi się podobało, że inne
kobiety to potrafią. Dziękuję sobie i Pieranie jednak za te starania, bo dzięki
temu przeciskałam się przez twarde ściany swoich iluzorycznych barier, na które ,, pracowałam grzecznie” przez całe
swoje życie. Ciągle we mnie dyszał głos, żem nie godna, jak ja byłam
najbardziej godna pod słońcem. Kto miał być bardziej godny dla mnie i mojego
dziecka niż ja. To we mnie jest cud, cud życia, cud kreacji. Dobrze, że
pozwoliłam sobie tego doświadczyć. Trudno czegokolwiek doświadczyć, jeśli całe
życie człowiek odcina się od swojej natury, jeśli kobieta odcina się od swojej
prawdziwej kobiecości w dodatku nie mając o tym pojęcia. Jak można mieć w sobie
moc, jeśli się jej przejawy chowa pod kocem, zmienia jej barwy, zamydla, ubłoca.
Czy ktoś widział w reklamie podpasek czerwony kolor życia, krwi, kolor
przemiany? Czyżby we wszystkich kobietach płynęła błękitna, plastykowa,
wirtualna krew wstydu, zbrudzenia, zniesmaczenia własną kobiecością?
We mnie płynie krew czerwona, rzeka czerwonej,
życiodajnej krwi. To takie proste. Krew, która daje życie. Życie, które daje
krew. Od opowieści o dorastaniu Marii Bullock coś się we mnie zmienia. Kiedy
usłyszałam, że Maria w wieku piętnastu lat silnie poczuła, że nie chce swojej
krwi wyrzucać z brudami. Kiedy usłyszałam, że Maria w nocy schodziła na trawnik
i wylewała do Ziemi wodę ze swoją krwią, coś się we mnie otworzyło. Zobaczyłam,
że ja też mogę coś zrobić dla swojej kobiecości. Dla kobiecości moich córek. Poczuć
swoją moc , która jest tak naturalna jak wdech i wydech, jak zachód i wschód
słońca, jak pełnia księżyca co 29 i pół dnia. Wewnętrzne rytmy dzieją się bez
naszej woli, w zgodzie z naszą wyższą istotą. Gdyby jeszcze się wsłuchać ,
wyczytać pismo zapisane własną krwią w naszym ciele, którego autorem/rką jest
to większe MY. Czas księżycowy może okazać się ekskluzywnym, elitarnym i
jednocześnie wszystkim dostępnym uniwersytetem. Wówczas kobieta jeszcze
bardziej łączy się z kosmicznym pulsem Istnienia, Kreacji i jest żywą księgą, w
której zapisane są wszelkie ważne dla niej informacje. Jest do tego bardzo
ważny warunek. Trzeba być otwartą księgą, zdecydować się przejść na stronę
wiedzy, szacunku i miłości do siebie, do swojego Istnienia. Umieć patrzeć i
widzieć, umieć być w środku i na zewnątrz jednocześnie. Tańczyć i być w
bezruchu. Śpiewać swoją pieśń i jednocześnie wsłuchać się w ciszę. Wsłuchiwałam
się w opowieść Marii…
Dla mnie otwiera się kolejna brama w moim
ogrodzie. Miejsce wstydliwe, ubrudzone, kloaczne, do którego lepiej nie
zaglądać stało się dla mnie odkryciem nowego lądu, przynajmniej przylądka
nadziei. Czas, w którym moje ciało krwawi. Czas dla mojego brzucha. Dla łona ,
dla tworzenia, dla pozwolenia sobie na przemianę. Puszczenie, oczyszczenie,
uwolnienie. Uważność na ten obszar mojej rzeczywistości skierował mnie na moje
ziemie odzyskane. Tak to jest moje, to może być moje. To mnie dotyczy. Krew
mnie dotyczy. Otwieram się na płynącą ze mnie krew, płynącą przeze mnie siłę
tworzenia nowego życia. Krew wypływa właśnie z mojego źródła kreacji. To
niesamowite mieć w sobie takie źródło, taką moc, z której pochodzi życie na
Ziemi. Całe szczęście, że to się nie mieści w głowie. Mieści się w brzuchu, ale
rozciąga się o wiele dalej.
Krok po kroku zbliżałam się wewnętrznie do
tego miejsca w sobie, bo tylko z tego miejsca mogłam naprawdę rodzić nowe
życie. Zanurzałam się w sobie. Nawet jeśli pozwoliłam sobie na zanurzenie
małego paluszka w oceanie możliwości, odzywały się we mnie wszechświaty, nurty
podziemne, podwodne, podniebne. Nawet jeśli lekko drgnęłam małym palcem u nogi,
to czułam wirujących ruch wszechrzeczy, wibrację moich atomów, muzykę
sferyczną, która unosiła mnie do tańca.
Działo się tak, jak miało się dziać. We śnie,
na jawie przychodziły do mnie żurawie …
W środę 8 listopada rano wpadłam na pomysł,
aby przeciąć na pół odlew gipsowy mojego brzucha. Dostałam od Hani gipsowy
gadżet dla kobiet w ciąży. Zrobiłam sobie na pamiątkę, ale jedna połowa lekko
się zniekształciła. Wtedy rano poczułam, że chcę przeciąć na pół mój biały
okrągły, gipsowy brzuch. Planowałam na sobotę zaprosić koleżanki Janinki
jeszcze przed porodem na jej czwarte urodziny. Tym czasem dokonałam bezwiednie
rytuału otwarcia brzucha. Zachowałam sobie tę jedną połówkę gipsowej skóry.
Ostania zasłona odpadła. Sen splatał się wtedy mocniej z rzeczywistością. Śniło mi się w nocy, że jadę samochodem,
który nie ma wstecznego biegu. Dzień wcześniej samochód bez biegu wstecznego
wrył się w glinianą ziemię przed domem. Stałam i patrzyłam przez okna kuchenne
jak znajomy brodzi niesprawnym
samochodem zastanawiając się, kiedy urodzę. Znaki w realu i we śnie wzmacniały
się na wzajem. Tego dnia panowie dokończyli montażu ostatnich drzwi w naszym
nowym domu, w którym nie było wanny, choć były schody i jeszcze nie udało nam
się ostatecznie posprzątać. Kiedy im powiedziałam, że zamierzam urodzić w domu,
jeden z nich stwierdził, że to zupełnie naturalne. Jego mama urodziła go w
domu. Wreszcie jakieś wspierające słyszę opowieści, ucieszyłam się. Był to
dobry znak, choć wtedy zupełnie tego tak nie odebrałam szamocząc się w myślach,
kiedy to będzie. Dom był jeszcze praktycznie nie zamieszkały w trakcie
instalacji. Nie czułam, żeby był dla mnie gniazdem gotowym na wyklucie się pisklaka.
Drażniło mnie ostre światło żarówek wystających ze ścian, pył tynku. Kiedy
panowie sobie pojechali, przyjechał Michał. Poprosiłam go, żebyśmy pojechali do
Ikei po osłonki do żarówek. W ikei
poczułam się tak bezpiecznie i domowo patrząc na czerwone ściany drewnianego
szwedzkiego domku na tle zielonej trawy. Pewnie moja biedna głowa odpuściła
sobie zamartwianie się i stres, kiedy pod wpływem dobrych skojarzeń
przypomniałam sobie takie dalekie miejsce z mojego dzieciństwa. Podwieczorki i
pikniki z ciotką Gunnel w Szwecji. Rodzinna atmosfera, kraj przyjazny dzieciom.
Dom rodzinny wesołej Pippi, czy słodkiego lillaguben Bergmana w ,, Tam, gdzie
rosną poziomki”. Przypomniała mi się pocztówka od mamy ze Szwecji
przedstawiająca małą wesołą wioskę szwedzką obsypaną płatkami kwitnącej
jabłoni, czereśni i wiśni pełną beztroskich, szczęśliwych dzieci. Czy
fototapeta z drewnianym domem, czy wspomnienie soku malinowego rozcieńczonego z
wodą z kranu i ciasteczek cynamonowych cioci Gunnel sprawiły, że ze wzruszenia
zaczęły wypływać ze mnie łzy szczęścia - wody płodowe. Trysnęło źródło życia. Popłynęły
wody. Po prostu życie wirowało we mnie
jak tajfun, próbując rozbić ostanie okowy lęków i wahań. Tama dzieląca mnie od
narodzin, pękła. Śluza puściła uwalniając mnie przed niepewnością dnia.
Wiedziałam, że urodzę od teraz w 12 godzin. Jedząc krewetki w sosie majonezowym
popijając gruszkową lemoniadą, tzw. cydrem dzwoniliśmy do Ireny, która
stwierdziła, że jest zmęczona, przenosi meble, ale przyjedzie. Wody pociekły
około siódmej, wróciliśmy do domu około dziewiątej. Wracając poprosiłam moją
mamę, aby pomogła nam umyć podłogi po ostatnich pracach budowlanych. Kiedy mama
usłyszała, że przyjedzie do porodu moja koleżanka, poprosiła mnie, że chce też
być przy porodzie. Zgodziłam się. Wcześniej zdecydowałam się, że chcę rodzić z
Perianą. Zadzwoniłam do Ireny Chołuj, aby jej to powiedzieć;<< zmieniłam
decyzję i nie chcę rodzić z mężem>>. Irena porosiła, abym miała jednak
przy sobie, kogoś, kto był by w stanie mnie podtrzymywać na wypadek, gdybym
chciała zawisać podczas rodzenia. << Nie będę miała siły cię
podpierać>> usłyszałam Ireny głos w słuchawce. Podczas porodu nie dałam
się jej doknąć, tak głęboko musiało mi to zapaść w środku.
Wracając do mojego doświadczenia porodowego.
Zbliża się północ przyjeżdża Periana.
Przyjeżdżamy do domu i pamiętam, że mam
potrzebę obejścia w rytualny sposób naszego domu z każdej strony świata i
proszenia o siły do porodu. Czuję lekkie poruszenie, podekscytowanie, to już,
nareszcie już, to się wydarzy zachwilę… to się już dzieje. Buty grzęzły mi po
kostki w mokrej, gliniastej, ziemi, to dobre ugruntowanie moich próśb. Wchodzę
do środka domu i staję przy kominku, kładę rękę na brzuchu kominka i kończę
rytuał, który spontanicznie przyszedł do mnie. Przestrzeń przygotowana. Co
prawda myślałam, że będę rodzić na górze w małym pokoiku nad salonem. Tam
powiesiłam dla ozdoby płachetki czerwone i żółte, tam Periana oczyściła moje
ciało energetyczne dymem z szałwii. Tam Irena sprawdziła rozwarcie na dwa palce
i doradzała mi, abym położyła się spać, bo wg niej szkoda by było tracić teraz
siły. Ona też była zmęczona. Spytała mnie czy mam skurcze. Odpowiedziałam, że
tak. Stwierdziła, że gdybym miała teraz rzeczywiście skurcze to nie mogłabym z
nią swobodnie rozmawiać. Zeszłyśmy na dół i powiedziałam wszystkim, że jest
taka propozycja, aby pójść spać. Ale jednocześnie wewnętrznie, coś we mnie się
burzyło. Wiedziałam, że jeśli pójdę spać i nic się nie zacznie nad ranem, to
będę musiała pojechać przecież do szpitala ze względu na to, że wody odeszły
przecież o 7 wieczorem. Pamiętam, że siłą woli, zdecydowałam się na: ,,otwieranie
się”. Jak tylko przychodził skurcz , czułam że chcę go specjalnie wykorzystać
do otwierania się. Stałam na środku salonu i tańczyłam w skurczach otwierając
się. To, że chciałam się otwierać wykorzystując skurcze sprawiło, że moment
otwierania był dla mnie uwalniający, dający swoistą ulgę. Skórcze ustawały na
chwilkę i czułam jak bym stała nad brzegiem oceanu, który oblewał mnie. Z każdą
falą prosiłam wewnętrznie o otwarcie. Wchodziłam w taniec, ruszając biodrami,
stojąc w miejscu przemierzałam bezkresy chcąc się otworzyć zdążyć przed
magiczna liczbą 12 godzin od upływu wód. Udało się doskonale. Weszłam
koncertowo w akcję porodową.
Kiedy Irena wróciła do salonu z kubkiem
herbaty po kilkunastu minutach, byłam już w zdecydowanie innym momencie. Jej
propozycja nie była już wcale aktualna, a ja cieszyłam się, że urodzę w domu.
Proces otwierania był tak intensywny, że biedna Irena nie mogła nadążyć z
przyłożeniem aparatu ktg. Chodziłam często do łazienki, bo miałam uczucie
parcia. Zdaję sobie sprawę, że czułam skrępowanie. Teraz wiem, że skupiłabym
się na czym innym. Chciałabym się otworzyć całkowicie. Teraz wiem jak ważny
jest jak to się czasami nazywa ,,trening czystości” w dziecięcych latach i
szacunek do ciała i jego fizjologii na każdym etapie życia. Jeśli to jest
zawstydzane np. przy okazji przechodzenia z pieluszek na nocnik, to później to
się właśnie dopomina o szacunek np. w takich momentach.
Rozpędziłam się w tych skórczach. Stawały się
coraz mocniejsze, jeden po drugim. Na koniec kilka było tak intensywnych,
że to cudowne uczucie otwierania się i
transformowania przeniosło mnie z tańca na kolana i było co raz bardziej
intensywne. W momencie rodzenia główki wydałam z siebie mocny, silny krzyk.
Czułam, że ten dźwięk mi teraz pomaga się otworzyć. Krzyk z głębi siebie.
Naprawdę mocny. Nie był to krzyk cierpienia, ale doświadczenia mocy.
Pamiętam, że klęczałam i czułam taką wielka potrzebę
parcia. Czułam w sobie siłę wodospadu. Głosem chciałam sobie pomóc. Był to mój
dźwięk mocy, który wiem, że przeraził moją mamę. Pamiętam też, że w pewnym
momencie poczułam ochotę, aby odsunęła się, co też zrobiła. Głos z trzewi, głos
z brzucha matki pomógł mi. Wyszła główka i wypłynęły ramionka, brzuszek i nóżki
w pięknej srebrzystej księżycowej mazi. Miałam na sobie moją malutką Aemilkę
przy piersi spokojną w bladym świetle ognia w spokoju i cichej płonącej
radości. Aemilka przywitała się wyraźnie spoglądając najpierw na ogień potem
wzrok przesunęła na Perianę, Michała i na Mnie i tak jakby się z nami chciała
przywitać, a ja patrzyłam po kolei na jej ciemne otwarte patrzące oczy. To było
niezwykłe. Miałam w sobie jeszcze łożysko, pępowina srebrzysta, księżycowa
zwisała sobie swobodnie. Czekałyśmy, aż samo będzie gotowe wypaść. I wypadło
całe i zdrowe jak babcia z brzucha w bajce o czerwonym kapturku. Czułam się
szczęśliwa i pełna mocy. Mogłabym się tak czuć codziennie. Czułam i wiedziałam,
że jestem w pełni sobą, piękna, prawdziwa spełniona. Byłam wypełniona radością,
szczęściem po brzegi.
Chcę napisać jestem wypełniona, radością i
szczęściem po brzegi.
Jestem wypełniona radością i szczęściem po
brzegi.
Irena obejrzała łożysko i położyła
przyniesiony przez Michała durszlak, o kupienie którego musiałam się jeszcze
niedawno z nim kłócić. Teraz krew z
łożyska ściekała do miski, a ja urzeczona czułością i delikatnością małej
kochanej Aemilki dawałam jej do ssania
pierś.
Palił
się ogień w kominku. Ja złączona z maleńką istotą, która była we mnie po przez
uścisk. Irena zaprasza Michała, aby się do nas zbliżył. Nieopodal stoi Periana.
Aemilka otwiera swoje cudowne ciemne oczka. Kieruje spojrzenie na kominek. Na
Perianę. Na Irenę. Na Michała i na mnie. Przywitała się z nami błogosławiąc
swoim spojrzeniem Nowy dla niej świat.
Po
godzinie Irena delikatnie zasugerowała, żeby może Emilkę zważyć i ubrać.
Nadchodził ranek. Emilka w ramionach tatusia na kanapie. Ja leżałam z Perianą
na łóżku, a Irenka założyła mi trzy szwy. Nie wiem, co i jak robiła Periana,
ale jej dotyk i głaskanie zneutralizował zupełnie ewentualny ból. To było
niezwykłe przeżycie. Michał opiekował się łożyskiem. Posolił je, zawinął w dwie
chusty i łożysko leżało blisko Emilki. Nie czułam wcale i nie było to dla mnie najistotniejsze,
aby odcinać pępowinę. Leżałyśmy sobie we trzy łożysko, córeczka i mama. Tak jak
jeszcze nie dawno w brzuchu i czekałyśmy jak pępowina sama odpadnie zadziwione
tajemnicą. Moja mama jak zaczarowana uznała, to za zupełnie naturalne. Nie
robiłam z tego zamieszania. W duchu chciałam, aby pępowina sama odpadła. Mówiłam
Irenie, że w każdej chwili możemy ją przeciąć, ale że jeszcze nie teraz.
Każdego dnia była bardziej sucha i lekka. Pierwszego mięciutka, srebrzysta z
brązowymi pieprzykami bardzo mi się podobała. Po kilku dniach , chyba po trzech
sama odpadła. Wtedy Aemilka mogła leżeć na brzuchu. Zawiniątko z suchym
łożyskiem trzymałam jakiś czas w domu. Miałam jakiś opór przed nim. Po kilku
tygodniach, kiedy zakopywałam łożysko do ziemi, poczułam do siebie i do tej
czynności ogromna wdzięczność i czułość. Dopiero wtedy odczułam szczególność
porodu lotosowego. Rzeczywiście łożysko i dziecko to jedność nierozerwalna
przez 9 miesięcy. Podobno łożysko to niezwykle tajemniczy i inteligentny byt –
pierwsza, żyzna karmicielka. Najbliższa skórze dziecka. Jestem sobie wdzięczna,
że zdecydowałam się tę tajemnicę uszanować. Dziękuję sobie, że się na to otworzyłam
i pozwoliłam sobie.
Cieszę
się teraz, że tak się urodziła Aemilka. Tak jak chciałam, pięknie, w domu, w
spokoju i radości i w prawdzie o sobie. W otwarciu się na tajemnicę.
Pamiętam
również, że dostałam wiele smsów i telefonów z pozdrowieniami od osób, które
nawet nie wiedziały, że miałam rodzić.
W noc narodzin Emilki jej siostry spały sobie
nieopodal u babci. Rano przyszła wtedy czteroletnia Janinka zobaczyć swoją
siostrę. Chciała ją dotykać, nosić, kładła się koło nas. Pamiętam, że kilka dni
po narodzinach przeniosła Emilkę do swojego pokoju. Miała też wiele innych
pomysłów czasami trudnych przeze mnie do zaakceptowania. Ania miała wówczas dwanaście
lat. Nie chciała przyjść od razu po porodzie. Zobaczyła siostrę drugiego dnia.
Kilka dni po porodzie napisałam tekst, który
został wydany we wspólnym zbiorku pod tytułem ,,Pierwsza gwiazdka”. Miał to być
świąteczny prezent dla przyjaciół. Już po narodzinach Emilki i naszej
przeprowadzce. Od chwili narodzin zamieszkaliśmy w pełni w naszym nowym,
organicznym domu. Cztery dni po narodzinach
nie mogłam znaleźć żadnych tekstów z warsztatów Kreatywnego Pisania z
Danutą Dowjat, które mogłabym zaproponować do wydania i napisałam tekst pod tytułem przypomnienie. Czułam
wówczas mocno, że tworzyć, kreować można
jedynie kiedy doświadczamy otwartości w sobie.
Wiedza jest we mnie zapisana.
Wystarczy użyć wolnej woli i ją sobie
przypomnieć.
Odczytać.
Jest
czeka na światło moich myśli.
Promień z serca uchyla przede mną niebo.
Niebosłkon.
Błogostan.
Boski
stan kreacji.
Sky is the limit.
Przypomnienie.
Komentarze
Prześlij komentarz